Brytyjski Paradise Lost to bezsprzecznie legenda klimatycznego metalu. Trudno wyobrazić sobie metalową mapę lat dziewięćdziesiątych bez wskazującego kierunek licznym naśladowcom zespołu z Halifax. Synth-popowy okres formacja ma już dawno za sobą, a ostatnia dekada przyniosła kilka potężnie brzmiących albumów. Powrót do grania w stylu najpopularniejszych płyt Icon oraz Draconian Times najwyraźniej Nickowi Holmesowi i Gregowi Mackintoshowi nie wystarczył. Poprzednia płyta The Plaque Within po raz pierwszy od wielu lat znowu zawierała growle. Znalazła się tam również kompozycja będącą kluczem do najnowszego dziecka Anglików zatytułowana Beneath Broken Earth. Granie tego potężnego walca dało muzykom tyle posępnej radości, że postanowili nagrać longplay w całości oparty na powolnych, doom/deathowych tempach.
Medusa w podstawowej wersji trwa wyłącznie czterdzieści dwie minuty z małym hakiem. Wydaje się to mało, ale kiedy zapoznamy się z całością to czas trwania albumu stanie się wystarczający. Tempo większości nagrań jest powolne, a brzmienie mocarnie ciężkie, uzupełnione przesterowanym basem Stephena Edmondsona. Nick prawie zupełnie porzucił czysty wokal na rzecz wpasowanych w rytm growli, jakby usprawionych w stosunku do poprzedniej płyty (praktyka w roli gardłowego Bloodbath widać zrobiła swoje). Utwory są często długie i wielowątkowe – mamy zatem powrót do "długasów" z okresu trzeciego albumu Shades of God. Widać to szczególnie w otwierającym longplay, jednocześnie jednym z najciekawszych w zestawie Fearless Sky. Spokojna, ale wzbudzająca niepokój klawiszowa partia, przechodzi w doomowy ciężar, pełen growlu, ciężkiego riffowania i zawodzących solówek niezastąpionego Mackintosha. W drugiej połowie napotkamy przyśpieszenie, pojawia się czysty głos Nicka. Pod koniec ciarki przechodzą po grzbiecie słuchającego. Staje się jasne, że mamy do czynienia z muzyczną perłą, przy tym swoistą prezentacją stylu zespołu w pigułce.
Czytaj dalej