Tak się złożyło, że czas poprzedzający premierę najnowszego dzieła Opeth spędziłem na odświeżaniu klasycznych nagrań kapeli. Ekscytacja budowana przez albumy Still Life i Blackwater Park to nie lada konkurencja dla rzucanej za moment na ruszt odtwarzacza świeżynki. Tym bardziej gdy zespół swój złoty okres przeżywał ponad dekadę temu. Czy Pale Communion dało radę? Opinie są zróżnicowane, tak jak i różni są słuchacze szwedzkiego zespołu. W moim przypadku owoc zachwytu dojrzewał długo.
Jedenasty longplay w dorobku załogi Mikaela Åkerfeldta nie mógł wzbudzić takich kontrowersji jak jego poprzednik – pozbawiony deathmetalowej zaciętości Heritage, pełen za to progresywnych retro-klimatów. Rytmiczne łamańce, a potem tęskna melodia w rozpoczynającym nowy zestaw Eternal Rains Will Come tylko potwierdzają chęć kontynuacji obranej na poprzednim LP drogi. Zagnieżdżone w klasyce rocka patenty przy kompletnym braku growli i ostrzejszych ozdobników – to nowe oblicze zespołu, które możemy odrzucić bądź przekonać się do niego i przyjąć za swoje.
Szwedzi już raz zdecydowali się na podobny krok – u szczytu artystycznej potęgi wydali wyciszony, nastrojowy Damnation. Wypowiedzi lidera sugerowały wtedy jednorazowość owego wybryku. Dopiero z nastaniem ostatnich dzieł zmieniło się to najwyraźniej nieodwołalnie. I chyba dobrze się stało. Nagrywanie ciągle tej samej muzyki w nowych aranżacjach nie ma sensu, a w taką właśnie spiralę skręcił szwedzki okręt na Ghost Reveries oraz Watershed. Najświeższy twór kwintetu wymagał jednak ode mnie kilkukrotnych odsłuchów, by wszystko zagrało jak należy. Dopiero po pewnym czasie brak niezrównanego growlu Åkerfeldta (obok Davida Vincenta z Morbidów mojego faworyta w tym środku ekspresji) i ostrzejszych dźwiękowych kanonad przestał mi doskwierać. W zamian odkryłem prawdziwe, majestatyczne piękno tych nut.
Czy można oprzeć się nastrojowej balladzie Elysian Woes? Gitara akustyczna, następnie piękne solo na tle wszechobecnych klawiszowych plam i przede wszystkim wspaniała, eteryczna melodia. Nastrój znany z wielu starszych utworów Opeth i tutaj daje się mocno we znaki przenosząc nas do specyficznej rozmarzonej rzeczywistości. Ten senny klimat tajemnicy odnajdziemy w każdym załączonym numerze, jednak progresywnych zawiłości także tutaj sporo. Podobnie jak charakterystycznej dla grupy żonglerki pomiędzy akustycznym, balladowym brzmieniem, a ciężarem i energią. Znalazło to wyraz w chyba najbardziej porywającym art-rockowym arcydziele Moon Above, Sun Below. Podobnie rzecz się ma z River – utwór pięknie usypia naszą czujność folkowym sosem najwyższej próby, by mniej więcej w połowie powalić pojedynkiem gitary solowej, perkusyjnej galopady i ciepłego brzmienia Hammondów. Wyróżniłem kilka przykładów, jednak dzielenie Pale Communion na części pierwsze mija się nieco z celem. Płyta stanowi jedną 55 minutową całość i przy początkowych odsłuchach ciężko wyróżnić kiedy zaczynają się i kończą poszczególne utwory.
Na uwagę zasługują wokale Mikaela, który z płyty na płytę coraz pewniej czuje się w roli nie-growlującego frontmana. Świetnie odnajduje się nie tylko w balladowych, tak dobrze znanych słuchaczom Opeth motywach, ale także w energetycznych galopadach w stylu Slither z poprzedniego albumu grupy.
Jedenasty album Opeth jest dziełem, któremu warto poświęcić nieco więcej czasu. Najlepiej kilka – kilkanaście odsłuchów pozwalających odkryć jego bogactwo. Brakuje tutaj zbędnych dźwięków, co było pewną bolączką nieco nierównego Heritage. Jestem przekonany, że jakiekolwiek śmierć metalowe wokalizy zepsułyby ten przemyślany koncept.
Michał Raś
PS. Słuchaniu Pale Communion towarzyszyła mi lektura mini powieści H.P. Lovecrafta W poszukiwaniu nieznanego Kadath. Historia zatrważającej podróży Randopha Cartera w krainę snu chyba już na stałe połączyła się dla mnie z mroczno-marzycielskim nastrojem albumu, który okazał się wyśmienitym soundtrackiem dla tego typu lektur. 😉