Ostatnia rodzina to jeden z bardziej oczekiwanych przeze mnie filmów tego roku. Dlaczego? W dość wczesnym dzieciństwie po raz pierwszy obejrzałem galerię dzieł Zdzisława Beksińskiego w rodzinnym Sanoku i wizyta ta mocno naznaczyła kształtujący się wówczas młody umysł. Wraz z rozwojem zainteresowania filmem i muzyką pojawiła się z kolei postać Tomka, niestrudzenie przekładającego na nasz język Bondy, Monty Pythona czy takie klasyki jak Dracula Francisa Forda Coppoli. Popularyzacja obrazów w stylu Kobieta Wąż (The Reptile) zaowocowały niewyczerpanym zainteresowaniem tradycyjnym kinem grozy. Audycji Tomka słuchałem niestety już po jego odejściu, zaważyły one jednak na podjęciu się samodzielnego prowadzenia audycji autorskich. I chociaż nie dane mi było poznać żadnego z Beksińskich osobiście, to historie o nich przewijały się w prywatnym życiu wielokrotnie, w rodzinnym mieście oraz poza nim.
Ten wstęp ma na celu pokazać, że bardzo wielu widzów, podobnie jak ja, nie potrafi uczestniczyć w seansie Ostatniej rodziny inaczej niż z ogromnymi emocjami, niezależnie czy znali Zdzisława i Tomasza osobiście, oglądali liczne nakręcone przez malarza nagrania życia rodzinnego, czy też byli fanami twórczości obu Beksińskich. Przed autorami obrazu stanęło zadanie niezwykle trudne, wymagające wielkiego wyczucia i subtelności. Czy się udało?
Film Jana P. Matuszyńskiego przedstawia sekwencje wybranych wydarzeń z życia słynnej rodziny od przeprowadzki do stolicy, aż po nieubłagany, tragiczny koniec ich historii. Poznajemy Zdzisława wkraczającego w warszawski rozdział swojej twórczości. Widzimy początki skompikowanej relacji z marszandem Dmochowskim (w tej roli genialny Andrzej Chyra), poznajemy jego codzienne życie z żoną Zofią, matką i teściową pod jednym dachem oraz niepokornym synem mieszkającym w tym samym blokowisku. Państwo Beksińscy żyją w nieustannym lęku o mającego skłonności samobójcze Tomka, znoszą jego nastroje i trudny sposób bycia. Sceny rzadko rozgrywają się poza mieszkaniami Beksińskich – mamy nieliczne momenty przedstawiające np. studio radiowe. Polem akcji są głównie "cztery ściany". Mamy zatem wspólne posiłki, szorowanie podłóg, walkę z pralką czy kanalizacją. Życie Beksińskich, jak każdej innej familii, naznaczone jest śmiercią – kolejno odchodzą dwie babcie, trzymająca obu ekcentryków w ryzach Zofia, wreszcie Tomek i Zdzisław. Detale każdej sceny kręconej pojedynczym ujęciem, to największy plus Ostatniej rodziny. W tym miejscu trzeba pochwalić wykorzystanie licznych rekwizytów z "epoki", przez sprzęty kuchenne do wszelakich gadżetów audio-video, wśród których niejeden odnajdzie np. magnetofon, który lata temu przewinął się przez jego własne mieszkanie.
Duże brawa należą się odtwórcom ról małżeństwa Beksińskich. Fizycznie niepodobny do słynnego malarza Andrzej Seweryn dzięki udanej charakteryzacji oraz przede wszystkim wielkiemu talentowi aktorskiemu na ekranie staje się Zdzisławem. Wystarczy obejrzeć nagrania z domu rodzinnego Beksińskich aby przekonać się o dużym kunszcie i wyczuciu wielkiego aktora. Na ekranie błyszczy Aleksandra Konieczna, przed którą stało zadanie o tyle ciężkie, że prawdziwa Zofia była osobą skromną, wycofaną, do reszty poświęconą domowym obowiązkom. Nie znajdziemy zbyt wielu materiałów ją przedstawiających, a na tych nieliczych widzimy ogromne podobieństwo do roli Koniecznej. Mimo, że przyjęła na siebie taką, a nie inną społeczną rolę, to film wyłuszcza jej charakter nadając tej spokojnej postaci znaczenie równoważne rolom męskim. Nie jest to już portret podwójny, jak w biograficznej książce Magdaleny Grzebałkowskiej, ale zdecydowanie potrójny.
Filmowe przedstawienie Tomasza Besińskiego zaczęło wzbudzać kontrowersje jeszcze przed premierą Ostatniej rodziny i nierozerwalnie wiąże się ze scenariuszem obrazu. Dawid Ogrodnik odrobił pracę domową m.in. odwiedzając przyjaciół i znajomych radiowca podczas przygotowań do roli. Jego kreacja mimo wszystko przerysowała pierwowzór. Ciągła nerwowa gestykulacja oraz zbyt niewyraźna wymowa to jedno. Takie drobne wady nie przeszkadzałyby w dobrej prezentacji ekranowej tej ważnej postaci. Scenariusz filmu niezwykle silnie uwypukla emocjonalne problemy Tomka, prowadzące do wybuchów i takich scen jak demolowanie kuchni Beksińskich. Dla widza ceniącego Tomasza jako mentora muzycznego i tłumacza, o jego przyjaciołach i znajomych nie wspominając, oglądanie pierwszej godziny filmu będzie prawdziwą katorgą. Z kolei widz niobeznany z osobą słynnego Nosferatu może sobie o nim po seansie wyrobić zdanie jak najgorsze. Złe wrażenie z pierwszej połowy filmu próbuje zatrzeć jego dalszy ciąg – mamy Tomka spokojniejszego, prowadzącego udane życie zawodowe, co zostało zresztą ledwie zarysowane. Akcja mniej więcej od końca lat 80-tych pędzi bowiem jak szalona. Zwyczajnie zabrakło czasu aby wycisnąć coś więcej z tej postaci. Brakuje jego sarkastycznego dowcipu, pythonowskiego dystansu, wielkiego obeznania filmowego i muzycznego. Bohater przez cały film nawet się nie uśmiecha. Twórcy w pewnym sensie powielają negatywny obraz z książki Grzebałkowskiej, a nawet jeszcze go podkręcają. Tym samym spełniła się moja najgorsza obawa w stosunku do Ostatniej rodziny, czyli pokazanie Tomasza jednostronnie. Takie przedstawienie postaci niewątpliwie wpływa dodatnio na ekranową jakość fabularną, dzieje się to jednak kosztem dyskredytowania samego Tomka. Sytuację zapewne uratowałaby dokrętka kilku dodatkowych scen równoważących emocjonalne rozchwiania i wybuchy. Tym bardziej, że sceny w studio radiowym, z klubu dj-skiego czy tłumaczenia na żywo filmu o przygodach Jamesa Bonda Szpieg, który mnie kochał zostały zrealizowane perfekcyjnie. Wiem, że film miał traktować o rodzinie, dlatego praca zawodowa bohaterów ma znaczenie marginalne (podobnie przedstawiono malarstwo Zdzisława), jednak ukazanie Tomka w innych sytuacjach niż rodzinne było w moim przekonaniu konieczne, aby oddać pełny obraz tej postaci. Tym bardziej, że widzowie po latach mogą sobie na stałe utrwalić obraz Tomasza znany z Ostatniej rodziny.
Skoro jeszcze mowa o bohaterach, to warto docenić rolę jedynej liczącej się postaci drugoplanowej, czyli granego przez Andrzeja Chyrę marszanda Piotra Dmochowskiego. Chyra wiernie oddaje jego specyficzne maniery i sposób bycia. Dobrze zarysowano skomplikowaną relację ze słynnym malarzem. Panowie odpychali się i przyciągali jednocześnie. Po śmierci Zofii Beksiński rehabilituje Dmochowskiego i przywraca do statusu ważnego współpracownika.
Twórcy filmu od początku przyjęli założenie, że tak jak w domu Beksińskich, tak na ekranie musi pojawić się wartościowa muzyka, nierozerwalnie powiązana z jego bohaterami. Jeszcze długo po seansie chodziło za mną camelowe Pressure Points i marillionowe Childhood's end? Z kolei pracownię Zdzisława, tak jak w prawdziwym życiu, wypełniła muzyka klasyczna. Warto zainteresować się soundtrackiem zawierającym utwory mające duże znaczenie dla obu Beksińskich (każdemu z nich poświęcono osobną płytę CD). Nie wszystkie nagrania wykorzystano w obrazie.
Pomimo kilku mniej lub bardziej poważnych wad Ostatniej rodziny trzeba przyznać jedno – film wbija w kinowy fotel jak mało który. Ekranowe lata zmieniają się jak w kalejdoskopie, a widz wraz ze słynną rodziną wzrusza się, śmieje lub też przeżywa mokotowską prozę życia. Reżyser wraz ze scenarzystą Robertem Bolesto próbowali nam opowiedzieć historię, która dla mnie jest przede wszystkim opowieścią o ulotności. Cykl życia wyznaczają wspólne posiłki, codzienne czynności, świąteczne spotkania, wreszcie pogrzeby i śmierć. Pozostają nagrania uwiecznione na kamerze i pustka połączona z bezsilnością, którą czuje widz po obejrzeniu ostatniej sceny filmu. Dźwięki Song to the Siren w końcowych napisach tylko te uczucia dopełniają. Zawsze boli bezceremonialne włączanie świateł w kinie, zanim napisy końcowe dobrną do finiszu. W przypadku tego obrazu zafundowany przez obsługę kinia brutalny powrót do pozafilmowej rzeczywistości był szczególnie ciężki. Po seansie Ostatniej rodziny poszczególne obrazy, dźwięki i uczucia prześladowały mnie jeszcze długo.
Michał Raś