„Kultowość” Electric Wizard to zjawisko, nad którym nie trzeba się specjalnie rozwodzić. Dość powiedzieć, że kapela Jus’a Oborne’a jest jednym z pierwszych, wyrazistych doom/stonerowych tworów jakie pojawiły się na tym padole. Czarodziej zyskał przez lata wielu naśladowców, jednak trudno dorównać mu ciężarem, klimatem horroru i mrocznego rytuału (niezależnie od ilości wypalonego przez ich epigonów zielska). Wraz z odejściem Marka Greening’a i Tima Bagshaw’a potęga powalącego riffu trochę zelżała i Wizard przesunął się w kierunku nieco bardziej melodyjnym. Najnowsza produkcja o rozkosznym tytule Time to Die miała być powrotem do potężnych brzmień, czego potwierdzeniem stał się Greening ponownie goszczący za zestawem perkusyjnym.
Wszyscy wiemy jak to z zapowiadanymi powrotami bywa – trudno przypuszczać, aby zespół powtórzył sukces Come my Fanatics… i Dopethrone. Nowe dzieło EW brzmi raczej jak kompromis pomiędzy wyraźnym wzmocnieniem brzmienia, a melodyjnością Black Masses, uznawanego przez Justina za wręcz "popowy" album grupy. Można Time to Die określić jako nieślubne dziecko Czarnych Mszy oraz cieżkiego, rozmytego soundu Let Us Pray, ostatniej płyty nagranej przez Wizard jako trio. Podobnie jak to wspomniane dzieło, mamy do czynienia ze zwartą całością, dźwiękową otchłanią, z której wynurzają się kolejne ciężkie jak walec partie gitary i basu. Całość wieńczy zdyscyplinowana, charakterystyczna perkusja (Greening to chyba najbardziej utalentowany pałker w doom metalu) oraz wydobywający się gdzieś z oddali głos Justina. Jego czysty wokal jak zawsze nadaje demoniczny ton, przesiąknięty rytualnym złem niczym blackmetalowy wyziew podany jednakże z iście rock’n’rollową nutą.
Czytaj dalej