Norweski Shining po raz kolejny przechodzi metamorfozę. Przypomnę, że załoga Jørgena Munkeby startowała od akustycznego jazzu by ruszyć w awangardowe terytoria. Zrobiło się o nich głośniej dzięki albumowi Blackjazz będącemu wypadkową wcześniejszego stylu oraz cięższych odmian metalu. Ostatnie dwie płyty zdradzały tendencje lidera w stronę bardziej przebojowego grania. Kto by jednak pomyślał, że zespołowi przyjdzie romansować z… pop-rockiem.
W mojej świadomości Munkeby to przede wszystkim saksofonista. Nawet w prostych formalnie utworach zamieszczonych na One One One oraz International Blackjazz Society dźwięki tego instrumentu były znakiem rozpoznawczym Shining. Próżno szukać go na Animal, który z jazzem nie ma już nic wspólnego. W zamian otrzymujemy wokale Jørgena utrzymane w irytującym mainstreamowo-radiowym tonie. W otwierającym krążek Take Me atakują nas kiczowate klawisze wiele mówiące o charakterze dzieła. Większość nagrań opiera się mimo wszystko na klasycznym brzmieniu Shining – mamy podkręcone tempo, przesterowane, a jednocześnie syntetyczne brzmienie gitar. Te elementy sprawiają, że da się Animal słuchać.